Krótka historia o tym, jak stałam się bezdomna

10859673005_f5f574e128_h

To nie tak, że nie mam domu. Mam kilka domów – zaczynając od domu rodzinnego, do którego zawsze mogę wrócić, niezależnie od tego, co się stanie, przez domy i mieszkania znajomych, u których zawsze mogę się zatrzymać na kilka dni i spędzić miło czas, mam też swój pokój w Zurychu, który w końcu zaczynam oswajać.

Pierwszy raz byłam w Katowicach jakieś 8 lat temu. Miasto było strasznie brzydkie, stary dworzec był odstraszający i sprawiał wrażenie, że nie chciałabym się tam znaleźć nocą. Do tego na głównym deptaku doskonały przykład polskiej myśli marketingowej – czyli baner na banerze, najlepiej w jak najbardziej krzykliwych kolorach. Chyba wtedy pokochałam słynne brutalistyczne kielichy i cukiernię Europejską za dworcem, bo wiedziałam, że to będzie mój dom. I tak się stało kilka lat później – teraz mogę z czystym sercem powiedzieć, że czas spędzony w Katowicach był najlepszym w moim życiu. Tam chciałam mieszkać, pracować, przeżywać swoje wzloty i upadki.

W styczniu wróciłam, po dość długiej przerwie, i bardzo się cieszyłam, że poczuję się w końcu jak u siebie (a tego uczucia na emigracji brakuje chyba najbardziej). Snułam wcześniej dużo planów, gdzie pójdę i co zrobię, i że będzie tak, jakbym tam mieszkała.

Nie minęło kilka dni, a najbardziej moje z moich miast dało mi solidnego pstryczka w nos! Katowice na mnie nie zaczekały. Miasto w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zmieniło się nie do poznania. To są takie zmiany, które nie rzucają się w oczy, kiedy wpadasz na weekend w odwiedziny, ale kiedy załatwisz już swoje sprawy i chcesz odwiedzić ulubione miejsca, okazuje się, że ich nie ma, albo są… zupełnie inne. Nie do końca za tym nadążałam i czułam się coraz bardziej obco, bo jak to tak? Moje miasto!

Zmiany same w sobie są do zaakceptowania, ale drugą rzeczą, która dodatkowo wywiera pewnego rodzaju presję jest praca, a raczej jej brak. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo sam fakt pracy w danym miejscu ułatwia identyfikowanie się z nim. Zawsze można zamienić kilka słów o dzielnicy, a może ktoś znajomy tam pracuje, o czym się słyszało ostatnio itp. Kiedy mówisz, że pracujesz w Zurychu, to tematy do rozmowy się urywają po pytaniu i jak, fajnie tam jest?  Wiele osób myśli, że zachód to taka magiczna kraina mlekiem i miodem płynąca, w której wszystko jest zupełnie inaczej niż u nas. Sama też nie opowiadam o Szwajcarii z zachwytem, bo jeszcze zachwycona nie jestem – poczekamy, zobaczymy.

Ten moment, w którym nagle zaczęto mnie postrzegać nie jako tutejszą, a przyjezdną, był naprawdę dużym szokiem. Słyszałam o tym na kursie i wiedziałam, że to się zdarzy, ale nie zdawałam sobie do końca sprawy, jak to będzie wyglądało. Uczucie braku przynależności jest naprawdę zbijające z tropu, i to ten moment, kiedy zastanawiam się: czy właściwie powinnam starać się utrzymać za wszelką cenę w miarę normalne życie w Polsce (co zapewnie okazałoby się syzyfową pracą), czy podjąć kolejną próbę zadomowienia się na obcej ziemi?

Na szczęście nie muszę podejmować tej decyzji już, teraz, zaraz. Mam nadzieję, że niebawem nadejdzie kolejna faza, w której w końcu będę potrafiła czerpać to, co najlepsze, z obu krajów i kultur, i jakoś odnajdę swoje miejsce. Pozostaje tylko czekać!

A jak Wy radziliście sobie w tym momencie?

fot. https://www.flickr.com/photos/thegreattiny/


Odpowiedz